KHAO SOK
Po siedmiu dniach kompletnie zdziadzialego urlopu (tylko plaza, kapiele w morzu, snorkeling, kajakowanie i zlazaca skora z plecow) zapragnelismy nowych ekscytujacych doznan.
Mielismy jechac na poludnie, ruszylismy na zachod,wybierajac, zamiast kolejnych plaz, nieuczeszczane gory, las deszczowy i gigantyczne gorskie jezioro. Khao Sok, jak sie pozniej okazalo, jest chyba najbardziej znanym parkiem narodowym Tajlandii. Mialo byc deszczowo i malo turystycznie, jest slonecznie, a wokol niemieccy trekkerzy :-) Atmosfera jak w oranzerii, goraco i wilgotno. Dookola owady wielkosci dloni, zaby wielkosci psa i kwiaty wielkosci mlynskiego kola. Zdecydowanie Tajlandzia cierpi na manie wielkosci.
Pierwszy dzien poswiecilismy na szukanie domku na drzewie, poniewaz uparlam sie zeby w takowym zamieszkac, po obejrzeniu kilku zachwycajacych zdjec w necie. Po raz kolejny okazalo sie, ze internet klamie. Domki na drzewie okazaly sie byc w wiekszosci budkami osadzonymi na betonowych prefabrykatach w ksztalcie pnia, pomalowanych na brazowo. Zamieszkalismy wiec w slicznym bambusowym domku wsrod nieprawdopodobnej roslinnosci. Za niewielkie pieniadze - w dalszym ciagu obowiazuje low season. Pomijajac nieduze niedogodnosci w postaci mrowek, ktore postanowily zalozyc swoje ognisko domowe w naszej muszli klozetowej i gromady bezczelnych malp , czyhajacych tylko zeby cos zwedzic, jest bosko.
Kolejny dzien przeznaczylismy na samodzielny, dlugi (12 km) trekking po lesie deszczowym, wzdluz rzeczki Sok. Okazalo sie, ze 12 km prz 40 stopniach i 100% wilgotnosci, to masakra. Generalnie dzungla to malo zachwycajace miejsce. Troche jak spacer wzdluz Wisly, tylko zamiast loziny wszedzie kempy bambusow. Jedyny mrozacy krew w zylach moment nastapil, gdy odkrylam wpite w moja stope trzy pijawki i jedna jeszcze nie zdecydowana na wybor miejsca na lunch. Dzordz oczywiscie byl zawiedziony, ze zamiast spokojnie poczekac, az zrobi zdjecie, brutalnie je usunelam.
(W koncu udalo mi sie zrobic tylko zdjecie sladu po pijawce na mojej stopie. Jak pech, to pech. /DŻ/). Szlak naszej wedrowki prowadzil wzdluz, cytuje za reklama parku: cudownych, niezapomnianych, olbrzymich wosdospadow i przepieknych miejsc do plywania wsrod dzikiej przyrody, a zobaczylismy jedynie bystrza na niewielkiej pseudo-gorskiej rzeczce, nie przymierzajac, jak na Swidrze w Jozefowie. Byc moze dzungla jest interesujaca, ale w czesci niedostepnej dla zwiedzajacych, czyli wysoko nad naszymi glowami.
Coz, jutro jedziemy nad jezioro, po kolejna porcje przygod. Relacja i zdjecia wkrotce.