W Can Tho odbywaja sie najwieksze w delcie Mekongu plywajace targi. Targ, jak to targ, trwa do poznych godzin porannych, potem zostaja juz tylko lodzie zyjace z turystow. Niestety z powodu wczorajszej nocnej jazdy wstalismy pozno i na miejscu znalezlismy sie po osmej. Po drodze mijalismy wracajace barki - glownie ze stertami owocow. Strasznie bylismy napaleni na ten targ i przezylismy niewielkie rozczarowanie. Po klimatycznych fotkach z National Geographic, rzeczywistosc okazala sie nieco wyblakla ;) Mimo wszystko zdjec narobilismy mase, szkoda tylko, że nie damy rady ich zamiescic. Internet w wietnamskich kafejkach, co prawda jest, ale pisanie jednego maila to pol godziny :( nie mowie nawet o wrzucaniu fotek.
Swietny dzien. Wszystko poszlo szybko i bardzo sprawnie, po 15 bylismy juz w Chau Doc. Na dworcu bez targow zlapalismy za normalna cene motorbike'a, ktory zawiozl nas do pierwszego hotelu za 5$! A zaczynalismy juz myslec, ze takie miejsca pojawiaja sie jedynie w blogach :) Wlasciciel zna angielski, w ciagu 5 minut zorganizowal nam tansport do Kambodzy, no w ogole ten Wietnam im dalej od Sajgonu, tym lepiej.
Jadanie na stoiskach zemscilo sie na mnie nocna biegunka, ale trudno tu nie jesc na ulicy, skoro cale zycie toczy sie w ten sposob (poza tym jest 2 razy tansze). Standardowe lokum wyglada mniej wiecej tak: z przodu, stolik lub stoisko, motorower (wstawiany na noc do salonu), 2 metry z tylu widac kuchnie, lozko, toalete - wszystko zamkniete w scianach z trzciny, folii i blachy. Rodzina handluje / nianczy dzieci / je i rozmawia przed domem na ulicy. Oczywiscie jest tez sporo budynkow murowanych, ale w zasadzie jedyne zagospodarowane, czyste i uporzdkowane w sensie zachodnim tereny to resorty wypoczynkowe wyszej klasy i budynki partii komunistycznej.
Jutro rano Mekongiem plyniemy do Kambodzy.