No i jestesmy w tropikach! Ufff.... goraco - okolo 35 stopni i do tego ta wilgotnosc. Faktycznie powietrze tutaj ma ciezar, wychodzisz z portu i oblewasz sie potem. Rowniez na widok kilku setek tubylcow przed terminalem ;) Taxi, motorbike, taxi, 25, 10$ only for you... Nie jestesmy za dobrzy w targowaniu, wiec zlapalismy taryfe za 7$ (ale z klima ;0) i w droge.
Sajgon to magma. Wszystkie ulice, dzielnice wygladaja tak samo, nie sposob wylapac jakiejs czytelnej struktury przestrzennej. Po ulicach suna w roznych kierunkach miliony motorowerow + upal, spaliny i halas, od ktorego naprawde po chwili boli glowa. Polowa jezdzi w maskach przeciwpylowych na twarzy, kobiety chyba tez ze wzgledu na slonce (mleczna cera w cenie), bo wiekszosc dodatkowo zaklada rekawiczki dlugie do ramienia.
Pokoj znalezlismy, jak wiekszosc turystow, gdzies w bocznej uliczce przy Tham Ngu Lao, w centrum, blisko takiej megaturystycznej hali targowej. Rosolek, szybkie zakupy owocowe i w miasto.
Przechodzenie przez ulice okazalo sie latwizna, natomiast dogadanie sie z tubylcami w celu znalezienia czegokolwiek (np. kafejki internetowej), to juz inna sprawa. W koncu znalezlismy jedna, ale transfery tu takie, ze ze zdjec chyba beda nici. Moze pozniej cos lepszego wylapiemy.
A w ogole dziwne wrazenie robi ilosc ludzi na ulicach w normalnych godzinach pracy. Jedza, pija, rozmawiaja, cos sprzedaja chyba przy okazji - generalnie nie widac, zeby ktokolwiek tu pracowal ;)
Wieczorem odbylismy lekcje (pozdrowienia dla Victora z Singapuru) jedzenia egzotycznych owocow morza (jakies taki podluzne malze, slimoki, slimoki w duzych skorupach) no i zjedlismy naszego pierwszego obilonga, czyli baluta, czyli zgnile, gotowane kacze jajo z 40 dniowym plodem we srodku. Ha, Termos mial niewyrazna mine na widok nozek poroslych pierzem ;) W smaku taki sobie, bo ja wiem, jak jako z zarodkiem.
Jutro lecimy aklimatyzowac sie na megaturystycznej tropikalnej wyspie Phu Quoc.